niedziela, 25 marca 2012

Heartless Dicks


Dick Cheney dochodzi do zdrowia po przeszczepie serca, który miał miejsce w sobotę. Po pięciu zawałach (pierwszy jeszcze przed czterdziestką), serce wiceprezydenta z pewnością wymagało wymiany. Wiadomość o operacji wzbudziła szereg złośliwych komentarzy, sugerujących, że nareszcie Cheney będzie miał JAKIEŚ serce. Żarty ze zdrowia wiceprezydenta krążyły już od dawna – do najłagodniejszych należało porównywanie go do wampira, który musi wysysać krew, żeby utrzymać się przy życiu. Od kiedy ogłosił, że ma automatyczną pompę w sercu, Jon Stewart stwierdził, że Cheney - niczym Darth Vader – „is more machine now than man”, a jego "kruchość" sprawia, że nie sposób się z niego naśmiewać. Teraz, po sobotnim przeszczepie, w stronę Cheneya płyną wyrazy wsparcia i niemało ludzi zastanawia się jak to się stało, że dostrzeżono ludzką twarz szalenie niepopularnego wiceprezydenta, któremu zarzucano już niemal wszystko - na czele z tym, że rządzi krajem za pomocą przygłupiego prezydenta-marionetki. 


Przypomina to nieco zaskoczenie dużej części opinii publicznej sprzed dwóch tygodni, kiedy z okazji  setnych urodzin Pat Nixon ujawniono listy (od razu okrzyknięte trochę na wyrost mianem "miłosnych"), jakie pisał do niej mąż, Richard. Wszyscy rozpisywali się o "ogromnym kontraście" między Nixonem znanym z afery Watergate i Nixonem z listów do żony, a także ich "zdumiewająco czułym" tonie. Dla nieco lepiej zorientowanych, to, że Nixon ogromnie kochał swoją małżonkę, nie jest żadną nowością - w pierwszej lepszej biografii piszę się o tym całkiem sporo, a wzruszające łzy byłego prezydenta na jej pogrzebie nie pozwalały mieć co do tego nawet cienia wątpliwości. Wydaje się też, że był jednym z nielicznych prezydentów, którzy nie zdradzali żony, a w XX-wiecznej Ameryce to naprawdę nie byle osiągnięcie.

Reakcja mediów jest jednak kolejnym znakiem tego, jak bardzo nierealistyczne - także po przefiltrowaniu przez kulturę popularną - bywa postrzeganie przez Amerykanów swojej polityki i polityków. 

W swoim czasie Nixon i Cheney w oczach opinii publicznej stali się (niebezpodstawnie, dodajmy od razu) bezwględnie złowrogimi postaciami - oszukującymi naród, nadużywającymi i łamiącymi prawo, rozpętującymi wojny (odpowiednio Wietnam i Irak) złoczyńcami, toteż kultura popularna - i powszechny dyskurs - wpisały ich w kontekst  "klasycznego" złoczyńcy, bondowskiego "villain". A taka narracja nie zezwala na niuanse. "Villain" nie może żywić żadnych uczuć, nie może kochać żony, dzieci, wnuków. Nie ma serca, jest niczym bezduszna maszyna dla której najważniejsza jest realizacja jakiegoś złowrogiego zadaniaNo i, obowiązkowo, musi mieć defekt fizyczny, który będzie namacalnym dowód na swoją niegodziwość, zgodnie z antycznym jeszcze kojarzeniem brzydoty fizycznej z brzydotą moralną: Nixonowi często wytykano jego nieustanny popołudniowy zarost oraz skłonność do nadmiernego pocenia się.

Próby innego podejścia (w przypadku Nixona, rzecz jasna, choć za dwadzieścia lat to samo będzie się czynić z Cheneyem i Bushem, jestem tego pewien) są podejmowane od wielu lat. Choć "rewizjonistyczne" opracowania na temat Nixona zdobyły uznanie historyków i politologów, dostrzegających w nim nie tylko złoczyńcę, ale i człowieka - nie wspominając już o prezydencie z wieloma dokonaniami. Do kultury popularnej zniuansowany wizerunek przedostaje się powoli i z trudem - póki co, niejednowymiarowego Nixona mieliśmy tylko w filmie Olivera Stone'a i w niedawnym "Frost/Nixon".

Dominującą narracją wciąż jest - i długo nią jeszcze pozostanie - ta, którą znamy, na przykład, z "Futuramy", gdzie kriogenicznie zachowana głowa Nixona wygrywa wybory na prezydenta Ziemi w roku 3000. Czy kogoś zatem dziwi, że jakiś czas temu dołączyła do niego głowa Dicka Cheneya?



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz