czwartek, 30 sierpnia 2012

Sztampa w Tampie

Nie, wcale nie zapomniałem o konwencji Republikanów w Tampie - po prostu nie wydaje mi się zbyt interesująca. Oglądam niektóre przemówienia i wszyscy mówią z grubsza to samo: o swoich rodzinnych miasteczkach, o tym co mówił im ich ojciec, o małych przedsiębiorstwach ich ojców, wujków i dziadków, a przede wszystkim o matkach. I, oczywiście, Obamie, który zadłuża Amerykę, rozbudowuje rząd federalny i nie jest przywódcą. W sumie przewidywalna nuda.

Kilka rzeczy zwróciło jednak moją uwagę:

1) Tematem przewodnim konwencji GOP uczyniła odpowiedź na rzekomą uwagę Obamy, że jeśli masz jakiś biznes, to nie Ty go stworzyłeś. Jest to mój typ na największe kłamstwo tegorocznej kampanii, także dlatego, że jest tak grubymi nićmi szyte. Każdy, kto zadał sobie odrobinę trudu i posłuchał całej wypowiedzi Obamy - a nie tylko wyciętego fragmentu puszczanego w kółko przez Fox News - wie, że mowa była o tym, że jeśli masz jakiś biznes, to  nie jesteś samowystarczalny, bo korzystasz z dróg i infrastruktury zbudowanej przez państwo, której zaiste "nie zbudowałeś". 


2) Stosunkowo mało mówi się o samym kandydacie GOP. Prelegenci częściej mówią o urzędującym prezydencie (choć nie tak często, chyba, jak o matkach) niż o swoim kandydacie do Białego Domu. Wygląda to jak gdyby wspominali o nim z musu. 

3) Jeśli ktoś wzbudza prawdziwy entuzjazm delegatów, to wyrzucający z siebie bitewne zawołania Chris Christie i - zwłaszcza - Paul Ryan. Z trudem wyobrażam sobie, żeby przemówienie Romneya było w stanie przyćmić mowę Ryana. Kamera czasem pokazuje Mitta - siedzi skrzywiony, z bólem wypisanym na twarzy. I właściwie trudno mu się dziwić. Z jednej strony musi słuchać tych wszystkich komunałów. Z drugiej, ma chyba przeczucie, że nie wygra i cała ta konwencja służy tak naprawdę promocji kandydatów do republikańskiej nominacji za cztery lata.

4) Matki. Czy wspominałem, że wszyscy mówią o matkach? 

sobota, 25 sierpnia 2012

Czy amerykańskim kongresmenom wolno pływać nago w Jeziorze Genezaret?

Dzisiejsi amerykańscy kalwini w prawie niczym nie przypominają dawnych purytanów i są bodaj najbardziej postępowym kościołem chrześcijańskim na świecie, ale stan moralnego oburzenia w jaki dość regularnie wpadają Amerykanie (np. afera z biustem Janet Jackson,  tzw. wardrobe malfunction) przypomina nam o tym, że purytański duch w narodzie amerykańskim wciąż trzyma się mocno.

Latem zeszłego roku grupka świeżo upieczonych republikańskich kongresmenów, razem z rodzinami i asystentami udała się w podróż do Izraela. Po całym dniu spotkań, czterdziestosoobowa grupa zjadła kolację w restauracji położonej w Tyberiadzie, nad brzegiem jeziora Genezaret (Galilejskim, Tyberiadzkim, jak zwał, tak zwał). Późno w nocy, po kilku godzinach drinków, około połowa biesiadników wskoczyła do wody. Większość pływała "częściowo rozebrana", niektórzy "w pełni ubrani", a  jeden kongresmen (o zgrozo!) nago. Następnego dnia, zostali upomnieni przez najważniejszego rangą kongresmena, Erica Cantora. Wydawało się, że jest po sprawie.


Nagle okazuje się, że sprawą interesuje się FBI, zaciekawione czy w czasie wycieczki doszło do "niestosownych zachowań". Jeśli pływanie nago w jeziorze Genezaret  jest nielegalne, to chyba powinna się tym zajmować izraelska policja wodna, a nie amerykańskie Federalne Biuro Śledcze, ale mniejsza o to.

"Afera" jest śmieszna, ale jeszcze lepsze są "tłumaczenia" kongresmenów. Okazuje się mianowicie, że wskoczyli do jeziora tylko dlatego, że 
"chcieli znaleźć się w miejscu, w którym Jezus chodził po wodzie".
Wszystkich bije na głowę Ben Quayle z Arizony. Jeśli jego nazwisko z czymś się państwu kojarzy, to zupełnie zrozumiałe - Ben jest synem Dana, Sary Palin swoich czasów, nieszczęsnego wiceprezydenta, który plótł od rzeczy gorzej od Joe Bidena. Kongresmen Quayle (rocznik 1976) jest zaprawdę synem swojego ojca. Cytuję dosłownie:
(...) udało mi się wejść do jeziora stosownie odzianym i (...) bardzo krótko popływać w Jeziorze Galilejskim. Zdołałem także wziąć do domu małą fiolkę wody z tego jeziora i ochrzcić moją córeczkę wodą z tego jeziora.
Nie ma co, zuch chłopak z tego Quayle'a, nawet po paru godzinach popijawy myśli o tym, żeby nabrać świętej wody do fiolki, którą ma zawsze przy sobie. No, ale tytuł "najbardziej konserwatywnego kongresmena" tego roku zobowiązuje.

Religijne tłumaczenia uczestników zajścia są groteskowe, choć - żeby nie było wątpliwości - uważam, że w gruncie rzeczy nic się nie stało (w końcu nie zniszczyli przy okazji żadnych meleksów, ani nic takiego) i cała afera jest typową dla dzisiejszych amerykańskich mediów histerią.

Trudno mi jednak współczuć republikańskim kongresmenom - kto mieczem wojuje etc. Partia, która oskarża Baracka Obamę o to, że "hańbi Amerykę" kłaniając się na powitanie cesarzowi Japonii albo wręczając nieodpowiednie prezenty brytyjskiej królowej, nie powinna się dziwić, że pływanie nago i pod wpływem alkoholu w czasie zagranicznej delegacji spotyka się z moralnym oburzeniem - nawet jeśli jest to tylko moralne oburzenie mediów. Poza tym, Republikanie doskonale wiedzą, że gdyby to goli Demokraci wskakiwali po pijanemu do rzeki Jordan, Morza Martwego czy choćby basenu w jerozolimskim hotelu, pierwsi opowiadaliby o tym, jak bardzo są wstrząśnięci. 

sobota, 18 sierpnia 2012

Hillary i Joe: zamiana miejsc, która nie nastąpi

Od lat wszyscy wiedzą, że Joe Bidenowi zdarza się powiedzieć coś nie na miejscu, bez zachowania politycznej poprawności, a czasami po prostu od rzeczy. W sytuacji w której polityka - szczególnie amerykańska - jest jednak tak silnie zrytualizowana, Biden wnosi pewną autentyczność i szczerość.

Kiedy parę dni temu powiedział do grupy wyborców (w dużej mierze czarnych), że pod rządami Romneya "Wall Street zakuje Was z powrotem w kajdany" Republikanie rozpętali histerię. Komentarz wiceprezydenta odnosił się do słów Paula Ryana o konieczności "zrzucenia kajdanów krępujących gospodarkę", ale można go uznać za niestosowny, zwłaszcza zważywszy na kontekst. Okazuje się jednak, że Joe Biden nie tyle ma za długi język, ile jest prawdziwym rasistą. Cóż, trzeba przyznać, że to odważny zarzut ze strony partii, która ma w Kongresie jednego czarnoskórego przedstawiciela, a i to tylko dopiero od zeszłego roku. 

Wielkim zaskoczeniem okazało się również to, że Republikanów żywotnie interesuje dobro prezydenta Obamy i skuteczność jego kampanii wyborczej. Senator John McCain stwierdził, że "byłoby mądrze" zastąpić Bidena kimś innym, Sarah Palin zasugerowała Hillary Clinton (sic), a prawicowe blogi rozpisały się o tym, jak bardzo Biden nie nadaje się na stanowisko wiceprezydenta. No cóż, kolejny poważny zarzut ze strony partii, która wybierała na to stanowisko takie tuzy intelektu, jak Spiro Agnew, Dan Quayle czy rzeczona Sarah Palin.

Teoretycznie byłoby to możliwe, choć ostatni przypadek wymiany wiceprezydenta miał miejsce w 1944 roku i zrobił to Franklin D. Roosevelt, (zastępując nieco zbyt liberalnego Henry'ego Wallace'a Harrym Trumanem), ubiegający się wówczas o czwartą kadencję i mogący sobie na taki ruch pozwolić. Obama nie jest jednak w tak komfortowej sytuacji, a na trzy tygodnie przed konwencją partyjną wyglądałoby to na ruch desperata - zupełnie niezrozumiały w sytuacji, w której konsekwentnie prowadzi w sondażach.

Tak czy inaczej, w internecie radośnie wrócono do ubiegłorocznych spekulacji na temat ewentualnej zamiany stanowisk między Bidenem i Hillary. Rzecznik pani sekretarz stanu, zmęczony nieustannym zaprzeczaniem jakoby jego szefowa spotkała się w sprawie wiceprezydentury z doradczynią Obamy, Valerie Jarrett, wystosował takie oto oświadczenie:

To nie miało miejsca.
Nie jadły lunchu.
Nie jadły żadnego innego posiłku.
Nie spotkały się w tym miesiącu.
Nie spotkały się w poprzednim miesiącu.
Nie spotkały się w 2012 roku.
Nie spotkały się w latach 2011, 2010 i 2009
To się nie dzieje.


Aha, jest jeszcze jeden BARDZO dobry powód dla którego za trzy tygodnie w Charlotte Biden zostanie nominowany ponownie - zbyt dużo wyprodukowano już chorągiewek, czapeczek, t-shirtów, kubków, przypinek, ubranek dla psów, futerałów na iPhone'y oraz setek innych rzeczy z napisem OBAMA-BIDEN, do kupowania których  codziennie zachęca mnie mailem sztab Obamy.

środa, 15 sierpnia 2012

Hey girl, it's Paul Ryan Gosling!

Wszyscy pewnie natknęli się kiedyś na słynne memy "hey girl". Założenie jest proste: na widok Ryana Goslinga kobiety mdleją, a mężczyźni stają się lepsi - "bez wysiłku podbija serca - wszystkie serca". Jest - rzekomo - tak niebywale słodki, przystojny i bezpretensjonalny, że wszystko co przeczyta można odebrać jako wyznanie miłości. Mojego serca nie podbił, ale powszechne uwielbienie dla niego - choć stanowi dla mnie jedną z największych tajemnic XXI wieku - jest faktem. 



"Hey girl" zaczęły powstawać już w roku 2008, na popularności zyskały dopiero w ubiegłym roku, po tym jak Gosling dwukrotnie pojawił się w MTV i przeczytał niektóre z memów na wizji (ha, a podobno telewizja nie ma już żadnego znaczenia). Rozpętało się szaleństwo - poza nieustannymi uczuciowymi deklaracjami, Gosling czytał wyimki z teorii feministycznej i genderowej, dzielił się opiniami na temat czcionek drukarskich, promował weganizm i cytował Szekspira. Wszystko czego nie tknął stawało się sexy, nic zatem dziwnego, że na fenomenie Goslinga spróbowali też zyskać politycy.

Zaczęło się od Rona Paula. Na blogu Ron Paul Ryan Gosling pojawiły się memy z Goslingiem cytującym guru amerykańskich libertarian. 


Nie miało to jeszcze - wbrew nazwie - wiele wspólnego z kongresmenem z Wisconsin, ale nie minęło jednak wiele czasu, kiedy (w kwietniu tego roku) pojawiły się memy "hey girl" z samym Paulem Ryanem, w których łączy seksualne aluzje z fiskalnym konserwatyzmem. Ludzi z biura Nancy Pelosi natychmiast odpowiedzili własnymi memami z Paulem Ryanem, w których to, co mówi, nie jest już takie fajne - a nieco bliższe prawdy.



Po tym jak Mitt Romney wybrał Ryana na swojego zastępcę, "Hey girl, it's Paul Ryan" rozlało się szeroką falą, ale raczej nie pomoże Romneyowi w wyborach. Amerykańska prawica desperacko pragnie kogoś ekscytującego, nowego i charyzmatycznego (stąd to ciągłe ogłaszanie kogoś "nowym Reaganem"), a ławka jest dramatycznie krótka, nic zatem dziwnego, że padło na Ryana. Zresztą, jego mina zgubionego psiaka rzeczywiście przypomina odrobinę Goslinga. Wizerunku GOP jako partii starych, białych, bogatych facetów (jak Romney) nie zmieni jendak młody, biały, bogaty facet, nawet jeśli codziennie ćwiczy na siłowni i łapie ryby gołymi rękami.

sobota, 11 sierpnia 2012

"Intelektualny przywódca partii" numerem 2

Na pokładzie pancernika "Wisconsin" w Norfolk, w Wirginii, przy dźwiękach czegoś, co brzmiało jak muzyka Hansa Zimmera, Mitt Romney ogłosił swój wybór kandydata na wiceprezydenta - Paula Ryanakongresmena z Wisconsin. I nagle stał się cud: wszyscy są zadowoleni.


Zadowoleni są Republikanie. Fox News ogłasza, że to "odważny ruch", że Ryan jest nie tylko młody, charyzmatyczny (o wiele bardziej od Romneya, nawiasem mówiąc) i lubiany przez Tea Party, ale też niebywale inteligentny. Porównują go do Kennedy'ego i - oczywiście - Reagana.

Zadowoleni są Demokraci. Intelektualne przywództwo Ryana polega nie tylko na tym, że lubi (a przynajmniej lubił) Ayn Rand, ale przede wszystkim na tym, że jest autorem budżetowego planu GOP, nazwanego górnolotnie Path to Prosperity, który opiera się na obniżkach podatków dla najbogatszych i cięciach w wydatkach budżetowych, w tym znacznej modyfikacji Medicare. To w odpowiedzi na niego jakiś czas temu Demokraci stworzyli bardzo nieelegancki klip w którym ktoś bardzo podobny do Ryana spycha starszą panią z urwiska.


Dla sztabu Obamy wybór Ryana jest świetną wiadomością, gdyż doskonale wpisuje się w przyjętą przez Demokratów narrację: Romney jest kandydatem starych, zawodnych metod, które nie mogą naprawić sytuacji gospodarczej, gdyż to właśnie one są odpowiedzialne za kryzys. Ryan sprawia, że w kampanii pojawia się kolejny temat niezbyt wygodny dla Republikanów - zakusy GOP na Medicare, popularną także wśród republikańskich wyborców. Jako żywo, zdobycie głosów starszych ludzi (pozdrowienia z Florydy) będzie teraz naprawdę niełatwym zadaniem dla sztabu Romneya.

Wybór Ryana jest - także  z tego powodu - dość zaskakujący. Od dawna wszyscy powtarzali do znudzenia (i ja także), że wiceprezydenckim kandydatem będzie zapewne senator Portman albo gubernator Pawlenty - stało się to jednak wiedzą tak powszechną, że - jak widać z perspektywy - po prostu nie mogło nastąpić, gdyż zostałoby przyjęte najwyżej ze wzruszeniem ramion.

Przegrywający w sondażach kandydat Republikanów potrzebował kogoś zaskakującego, nowego, młodszego, bardziej konserwatywnego i popularniejszego wśród partyjnej bazy. Wszyscy pamiętamy jak skończyło się to cztery lata temu, mimo początkowego entuzjazmu na prawicy - włącznie z namaszczaniem na "nowego Reagana".

O ile jednak świeżo upieczona gubernator Alaski była nikim, zasiadający w Kongresie od wielu lat Ryan rzeczywiście jest - jak określił go sam Romney - "intelektualnym przywódcą partii". Należałoby jednak zadać pytanie - dlaczego rzekomy "intelektualny lider partii", który narzuca linię programową całej partii startuje tylko na wiceprezydenta? Nic dziwnego, że przedstawiając go, Romney pomylił się i nazwał "następnym prezydentem Stanów Zjednoczonych". 

Być może za cztery lata (jeśli Romney przegra), albo za osiem (jeśli wygra), Ryan stanie się rzeczywistym liderem partii - tak, jak w ostatnich latach to poglądy Sary Palin, a nie McCaina stały się obowiązującymi poglądami Partii Republikańskiej. Na razie jednak, Amerykanie wybierają między Obamą a Romneyem. I tyle. Paul Ryan - jak żaden wiceprezydencki kandydat - nie będzie miał żadnego znaczenia dla ostatecznego wyniku wyborów.

sobota, 4 sierpnia 2012

Przypadek?

Dzisiaj przypada 50 rocznica śmierci Marilyn Monroe oraz 51 urodziny Baracka Obamy. Aż dziw, że jeszcze nie było na ten temat żadnych teorii spiskowych.



Happy Birthday, Mr. President!

Cenne wsparcie cz. 2

Po pani Jameson Mitta Romneya oficjalnie wsparł Clint Eastwood. 


Parę miesięcy temu Eastwood wystąpił w reklamówce Chryslera, która chwaliła program rządowych dotacji dla upadającego przemysłu samochodowego, co wielu odebrało jako wsparcie dla administracji Obamy.

Eastwood wspiera Republikanów co najmniej od 1952 roku (choć 60 lat temu była to jednak zupełnie inna partia), ale sam uważa się za "umiarkowanego" albo libertarianina - popiera małżeństwa gejowskie, prawo do aborcji i ochronę środowiska, jest konserwatystą w sprawach gospodarczych. 

Nieco zaskakujące jest jednak stwierdzenie Eastwooda, że Romney "przywróci przyzwoity system podatkowy, którego tak bardzo potrzebujemy, żeby zapanowała uczciwość i nie napuszczano ludzi na siebie z powodu tego, kto płaci podatki, a kto nie". Zgoda, że dzisiejszy system, w którym bogatsi - jak sam Romney - płacą mniej niż biedniejsi, nie jest uczciwy. Dlaczego jednak to Republikanie - nieustannie wzywający do obniżki podatków dla najbogatszych - mieliby uczynić go uczciwszym, nie wiadomo.

Tak czy inaczej, wsparcie Eastwooda - choć nijak nie poprawi szans Romneya na zwycięstwo w Kalifornii - z pewnością nie zaszkodzi.

piątek, 3 sierpnia 2012

Cenne wsparcie

W kampaniach wyborczych celebryci udzielają się przeważnie po stronie Demokratów. Mitta Romneya z pewnością ucieszy zatem wiadomość, że ma po swojej gwiazdę niemałych wymiarów, Jennę Jameson


Wypowiadając się na temat wyborów prezydenckich Jameson stwierdziła, że 
"kiedy jest się bogatym, chce się na tym stanowisku Republikanina".
Nie siedzę zbytnio w tym temacie, ale pani Jameson jest podobno "Królową Porno", która zanim odeszła z pornografii w erotycznym biznesie osiągnęła niemało - należy zatem do trzechy ważnych dla Romneya grup wyborców - jest przedsiębiorcą, kobietą i emerytką. Cytując kogoś z sieci: 
"Nareszcie Romneya popiera ktoś, kto zmienia pozycje równie często jak on". 
Touché!

czwartek, 2 sierpnia 2012

"Dark Knight Rises" czyli dwaj zamaskowani faceci o dziwnych głosach

UWAGA SPOILERY!

Choć Oscara dla Heatha Ledgera za Mrocznego Rycerza uważam za w pełni zasłużonego, konwencji Nolanowych „Batmanów” nie kupiłem od samego początku. Irytowało mnie też to, co – podobno – jest ich największą zaletą, a mianowicie ich rzekomy „realizm”, odmieniany przez wszystkie przypadki. W Mrocznym Rycerzu Nolan stawiał pytanie jak daleko można się posunąć w walce z terroryzmem, o relacje między bezpieczeństwem i wolnością. Wielu krytyków filmowych – nie znających się zbytnio na komiksach – z zaskoczeniem konstatowało, że komiks może być czymś więcej niż tylko obrazkową historyjką, mówić o problemach społecznych, dylematach moralnych i politycznych etc. Filmy Nolana po części „zrehabilitowały” komiks i chwała im za to. 

Czy jednak należy przesadzać? Innymi słowy: jeśli „komiksowość” traktuje się wyłącznie jako przykrywkę, czy – może raczej – kostium, to należałoby natychmiast zadać pytanie, po co w ogóle ten kostium? Jeśli świat przedstawiony w „Batmanach” jest „normalny”, „realistyczny”, „taki jak nasz”, to czemu wszyscy traktują poważnie facetów w maskach, którzy silą się na mówienie w dziwny sposób?


Zwieńczenie trylogii miało być monumentalne, apokaliptyczne itd. Fabuła wyraźnie wzorowana jest na serii komiksów No Man's Land, w którym zniszczone przez trzęsienie ziemi Gotham zostaje uznane przez władze za niemożliwe do uratowania i ogłoszone „ziemią niczyją”. W Dark Knight Rises Gotham zostaje na trzy miesiące zostawione samo sobie z nieco innych przyczyn, ale owej apokaliptyczności pogrążonego w chaosie miasta w ogóle nie widać. Owszem, jest trochę plądrowania, są jakieś sądy kapturowe, ale wszystko to w skali mikro, jak gdyby Nolan nie miał odwagi, by pokazać prawdziwą katastrofę Gotham – także, a może przede wszystkim, moralną. Więcej dramaturgii ma w sobie jedna scena z komiksowego No Man's Land w której najwięksi zbrodniarze Gotham – Pingwin, Two-Face, Riddler etc. – licytują się, oferując fortunę za ostatnie jabłko w skazanym na zagładę mieście.


Stąd chyba nieustanne podniosłe chóry i walenie w bębny, mające przekonać widzów, że oglądają sceny „wielkie” i poruszające, nawet jeśli na ekranie jakoś ich nie widać. Muzyka Hansa Zimmera świetnie pasuje do patosu, jaki Nolan serwuje nam z taką wprawą, jak gdyby pobierał lekcje u samego Rolanda Emmericha. Poprzedzające atak Bane'a odśpiewanie amerykańskiego hymnu jest chwytem naprawdę tanim, podobnie jak widok poszarpanej amerykańskiej flagi pod którą gromadzą się nienagannie ubrani policjanci z zadumanymi twarzami. Batman wygłasza górnolotne przemowy o tym, co znaczy bohaterstwo – i to mimo dziury od noża w boku (o której szybko zresztą wszyscy zapominają).

Gotham z mrocznej fantazji na temat Nowego Jorku (znanej z komiksów i filmów Burtona) zamieniło się po prostu w Nowy Jork. Widzimy zatem dobrze znaną wszystkim panoramę miasta, nowe World Trade Center, mamy też pościg Broadwayem, część finału dzieje się na Wall Street. „Realizm” okazuje się jednak tylko chwytem, a reżyser bez problemu zawiesza go ilekroć przyjdzie mu na to ochota. Gdyby to był film realistyczny, to ktoś z pewnością podjąłby próbę ucieczki z wyspy, a to odlatując prywatnym śmigłowcem (na całym Manhattanie żaden milioner nie ma ani jednego?), a to próbując wysadzić tunele etc. Gdyby to był film realistyczny, w Mrocznym Rycerzu ktoś z pasażerów promów na pewno nacisnąłby przycisk.


Czy czepiam się nieistotnych detali? Nie wydaje mi się – gdyby tak było, przyczepiłbym się do tego, że ośmiominutowy pościg trwa na ekranie minut piętnaście, zaczyna się w biały dzień, a kończy w środku nocy. Do tego, że kiedy panują straszliwe mrozy, skuwające rzekę lodem, bohaterom na ekranie nawet nie leci para z ust. Do tego, że policjanci od trzech miesięcy uwięzieni w kanałach mają czyste mundury i w ogóle nie wyglądają na zaniedbanych. TO są szczegóły. Nie jest nim natomiast wprowadzanie do rzekomo realistycznej opowieści „starożytnego więzienia” do którego „od setek lat wrzuca się więźniów”, a osadzeni przypominają jakichś zawodzących mnichów z klasztoru Shaolin, którzy jednak dysponują telewizją kablową. Takie rzeczy uchodzą w Avengersach, Thorze i innychkomiksowych” adaptacjach komiksów. W przyjętej przez Nolana konwencji sceny w „starożytnym więzieniu” ocierają się o śmieszność, szczególnie widmowe pojawienie się dobrotliwego mistrza Jedi Qui-Gon Jinna w roli nieśmiertelnego Ra's al Ghula.

Cały wątek z al Ghulem, który chce zniszczyć współczesną Sodomę wydawał mi się chybiony już w Batman Begins, trudno mi zatem pojąć dlaczego wracać do niego po siedmiu latach. Siłę filmom z Batmanem nadają jego przeciwnicy, czego najlepszym przykładem był Joker – i u Burtona, i u Nolana. Joker z Mrocznego Rycerza jest jednak wyjątkiem potwierdzającym regułę zgodnie z którą wrogowie w filmach Nolana są niecharyzmatyczni i niezbyt ciekawi. Tak było z Ra's al Ghulem i Scarecrowem w Batman Begins – tak samo jest i tutaj. Bane zamiast zaciekawienia czy przerażenia budzi raczej uśmiech politowania, szczególnie pod koniec filmu, kiedy pojawienie się Batmana komentuje głosem w ogóle nie pasującym do swojego wyglądu (tak, wiem, że to było celowe, ale cóż z tego?) i z przesadzonym brytyjskim akcentem mówi „Im-possible!” Do cholery, czy to jest Bane czy zły z Bonda?

Porównanie wydaje mi się o tyle zasadne, że ratowanie miasta przed nuklearną zagładą jest właśnie zadaniem nie tyle Batmana, ile kilku innych bohaterów popkultury. Komiksowy Batman dlatego był „realistyczny” (w porównaniu, choćby, z takim Spider-Manem czy Supermanem), że walczy z szaleńcami chcącymi przejąć kontrolę nad Gotham, walczy z przestępczością, zbrodnią, moralnym upadkiem miasta, którego uratować się nie da. Tymczasem fabuła Dark Knight Rises w zaskakującym stopniu przypomina The World is Not Enough (1999), trzeciego Bonda z Piercem Brosnanem – tam też mieliśmy faceta z dziwną głową, który przy pomocy bomby atomowej zamierza zniszczyć duże miasto, a tak naprawdę (co okazuje się w finale) pracuje na zlecenie kobiety, z którą głównego bohatera łączy relacja emocjonalno-łóżkowa. Tam jednak obywało się bez patosu, przeciwniczka była intrygująca, a jej plan miał sens. W Dark Knight Rises bomba tyka, a nasz dzielny Batman w ostatnich sekundach – a jakże – ocali miasto. Ech.

PS pop-polityczny: Przyjemnie było zobaczyć, że sympatyczny senator z Vermont, Pat Leahy, nie tylko potrafi postawić się Jokerowi, ale też zasiada w radzie nadzorczej Wayne Enterprises. Poza tym, w roli prezydenta na ekranach telewizorów pojawia się William Devane, jeden z tych aktorów, którzy etatowo grają wysokich rangą polityków - był już wieloletnim sekretarzem stanu w administracji Josiaha Bartleta (West Wing), sekretarzem obrony w administracjach Keelera i Logana (24) i prezydentem w świecie Stargate. Wszystko wskazuje na to, że utrzymał się na stanowisku.