czwartek, 2 sierpnia 2012

"Dark Knight Rises" czyli dwaj zamaskowani faceci o dziwnych głosach

UWAGA SPOILERY!

Choć Oscara dla Heatha Ledgera za Mrocznego Rycerza uważam za w pełni zasłużonego, konwencji Nolanowych „Batmanów” nie kupiłem od samego początku. Irytowało mnie też to, co – podobno – jest ich największą zaletą, a mianowicie ich rzekomy „realizm”, odmieniany przez wszystkie przypadki. W Mrocznym Rycerzu Nolan stawiał pytanie jak daleko można się posunąć w walce z terroryzmem, o relacje między bezpieczeństwem i wolnością. Wielu krytyków filmowych – nie znających się zbytnio na komiksach – z zaskoczeniem konstatowało, że komiks może być czymś więcej niż tylko obrazkową historyjką, mówić o problemach społecznych, dylematach moralnych i politycznych etc. Filmy Nolana po części „zrehabilitowały” komiks i chwała im za to. 

Czy jednak należy przesadzać? Innymi słowy: jeśli „komiksowość” traktuje się wyłącznie jako przykrywkę, czy – może raczej – kostium, to należałoby natychmiast zadać pytanie, po co w ogóle ten kostium? Jeśli świat przedstawiony w „Batmanach” jest „normalny”, „realistyczny”, „taki jak nasz”, to czemu wszyscy traktują poważnie facetów w maskach, którzy silą się na mówienie w dziwny sposób?


Zwieńczenie trylogii miało być monumentalne, apokaliptyczne itd. Fabuła wyraźnie wzorowana jest na serii komiksów No Man's Land, w którym zniszczone przez trzęsienie ziemi Gotham zostaje uznane przez władze za niemożliwe do uratowania i ogłoszone „ziemią niczyją”. W Dark Knight Rises Gotham zostaje na trzy miesiące zostawione samo sobie z nieco innych przyczyn, ale owej apokaliptyczności pogrążonego w chaosie miasta w ogóle nie widać. Owszem, jest trochę plądrowania, są jakieś sądy kapturowe, ale wszystko to w skali mikro, jak gdyby Nolan nie miał odwagi, by pokazać prawdziwą katastrofę Gotham – także, a może przede wszystkim, moralną. Więcej dramaturgii ma w sobie jedna scena z komiksowego No Man's Land w której najwięksi zbrodniarze Gotham – Pingwin, Two-Face, Riddler etc. – licytują się, oferując fortunę za ostatnie jabłko w skazanym na zagładę mieście.


Stąd chyba nieustanne podniosłe chóry i walenie w bębny, mające przekonać widzów, że oglądają sceny „wielkie” i poruszające, nawet jeśli na ekranie jakoś ich nie widać. Muzyka Hansa Zimmera świetnie pasuje do patosu, jaki Nolan serwuje nam z taką wprawą, jak gdyby pobierał lekcje u samego Rolanda Emmericha. Poprzedzające atak Bane'a odśpiewanie amerykańskiego hymnu jest chwytem naprawdę tanim, podobnie jak widok poszarpanej amerykańskiej flagi pod którą gromadzą się nienagannie ubrani policjanci z zadumanymi twarzami. Batman wygłasza górnolotne przemowy o tym, co znaczy bohaterstwo – i to mimo dziury od noża w boku (o której szybko zresztą wszyscy zapominają).

Gotham z mrocznej fantazji na temat Nowego Jorku (znanej z komiksów i filmów Burtona) zamieniło się po prostu w Nowy Jork. Widzimy zatem dobrze znaną wszystkim panoramę miasta, nowe World Trade Center, mamy też pościg Broadwayem, część finału dzieje się na Wall Street. „Realizm” okazuje się jednak tylko chwytem, a reżyser bez problemu zawiesza go ilekroć przyjdzie mu na to ochota. Gdyby to był film realistyczny, to ktoś z pewnością podjąłby próbę ucieczki z wyspy, a to odlatując prywatnym śmigłowcem (na całym Manhattanie żaden milioner nie ma ani jednego?), a to próbując wysadzić tunele etc. Gdyby to był film realistyczny, w Mrocznym Rycerzu ktoś z pasażerów promów na pewno nacisnąłby przycisk.


Czy czepiam się nieistotnych detali? Nie wydaje mi się – gdyby tak było, przyczepiłbym się do tego, że ośmiominutowy pościg trwa na ekranie minut piętnaście, zaczyna się w biały dzień, a kończy w środku nocy. Do tego, że kiedy panują straszliwe mrozy, skuwające rzekę lodem, bohaterom na ekranie nawet nie leci para z ust. Do tego, że policjanci od trzech miesięcy uwięzieni w kanałach mają czyste mundury i w ogóle nie wyglądają na zaniedbanych. TO są szczegóły. Nie jest nim natomiast wprowadzanie do rzekomo realistycznej opowieści „starożytnego więzienia” do którego „od setek lat wrzuca się więźniów”, a osadzeni przypominają jakichś zawodzących mnichów z klasztoru Shaolin, którzy jednak dysponują telewizją kablową. Takie rzeczy uchodzą w Avengersach, Thorze i innychkomiksowych” adaptacjach komiksów. W przyjętej przez Nolana konwencji sceny w „starożytnym więzieniu” ocierają się o śmieszność, szczególnie widmowe pojawienie się dobrotliwego mistrza Jedi Qui-Gon Jinna w roli nieśmiertelnego Ra's al Ghula.

Cały wątek z al Ghulem, który chce zniszczyć współczesną Sodomę wydawał mi się chybiony już w Batman Begins, trudno mi zatem pojąć dlaczego wracać do niego po siedmiu latach. Siłę filmom z Batmanem nadają jego przeciwnicy, czego najlepszym przykładem był Joker – i u Burtona, i u Nolana. Joker z Mrocznego Rycerza jest jednak wyjątkiem potwierdzającym regułę zgodnie z którą wrogowie w filmach Nolana są niecharyzmatyczni i niezbyt ciekawi. Tak było z Ra's al Ghulem i Scarecrowem w Batman Begins – tak samo jest i tutaj. Bane zamiast zaciekawienia czy przerażenia budzi raczej uśmiech politowania, szczególnie pod koniec filmu, kiedy pojawienie się Batmana komentuje głosem w ogóle nie pasującym do swojego wyglądu (tak, wiem, że to było celowe, ale cóż z tego?) i z przesadzonym brytyjskim akcentem mówi „Im-possible!” Do cholery, czy to jest Bane czy zły z Bonda?

Porównanie wydaje mi się o tyle zasadne, że ratowanie miasta przed nuklearną zagładą jest właśnie zadaniem nie tyle Batmana, ile kilku innych bohaterów popkultury. Komiksowy Batman dlatego był „realistyczny” (w porównaniu, choćby, z takim Spider-Manem czy Supermanem), że walczy z szaleńcami chcącymi przejąć kontrolę nad Gotham, walczy z przestępczością, zbrodnią, moralnym upadkiem miasta, którego uratować się nie da. Tymczasem fabuła Dark Knight Rises w zaskakującym stopniu przypomina The World is Not Enough (1999), trzeciego Bonda z Piercem Brosnanem – tam też mieliśmy faceta z dziwną głową, który przy pomocy bomby atomowej zamierza zniszczyć duże miasto, a tak naprawdę (co okazuje się w finale) pracuje na zlecenie kobiety, z którą głównego bohatera łączy relacja emocjonalno-łóżkowa. Tam jednak obywało się bez patosu, przeciwniczka była intrygująca, a jej plan miał sens. W Dark Knight Rises bomba tyka, a nasz dzielny Batman w ostatnich sekundach – a jakże – ocali miasto. Ech.

PS pop-polityczny: Przyjemnie było zobaczyć, że sympatyczny senator z Vermont, Pat Leahy, nie tylko potrafi postawić się Jokerowi, ale też zasiada w radzie nadzorczej Wayne Enterprises. Poza tym, w roli prezydenta na ekranach telewizorów pojawia się William Devane, jeden z tych aktorów, którzy etatowo grają wysokich rangą polityków - był już wieloletnim sekretarzem stanu w administracji Josiaha Bartleta (West Wing), sekretarzem obrony w administracjach Keelera i Logana (24) i prezydentem w świecie Stargate. Wszystko wskazuje na to, że utrzymał się na stanowisku.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz