niedziela, 7 października 2012

Jon Stewart kontra Bill O'Reilly

Równo za miesiąc o tej porze będziemy wiedzieć, kto wygrał wybory. W międzyczasie Romney i Obama zmierzą się jeszcze w dwóch debatach, a za niecały tydzień naprzeciwko siebie staną Joe Biden i Paul Ryan. Tymczasem wczoraj wieczorem odbyła się piąta (choć nieoficjalna) debata sezonu kampanijnego - starcie tytanów infotainment - Jona Stewarta, gospodarza The Daily Show i Billa O'Reilly'ego, prowadzącego The O'Reilly Factor na Fox News. Zatytułowana kpiarsko The Rumble in the Air-Conditioned Auditorium (Naparzanka w klimatyzowanym audytorium) - aluzja do słynnej walki Muhammada Alego z Georgem Foremanem w Kinszasie (Rumble in the Jungle) - debata była jednak czymś więcej niż tylko półtoragodzinną wymianą złośliwości.


Obaj nie kryją swoich wyrazistych poglądów politycznych - Stewart jest liberałem, nie znosi Busha, często broni Obamy; O'Reilly jest konserwatystą, ciągle krytykuje zbyt rozbudowane (jego zdaniem) państwo socjalne i "wojnę kulturową", jaką rzekomo toczy lewica przeciwko tradycyjnym wartościom. Z drugiej strony, obaj uważają się za wyborców niezależnych i ich poglądy niekoniecznie zgodne są z demokratycznym czy republikańskim mainstreamem. O'Reilly popiera związki partnerskie (choć nie małżeństwa) i jest przeciwny karze śmierci (ale zarazem opowiada się za zaostrzaniem rygoru w więzieniach); Stewart chce mniejszego państwa i nie ma oporów przed tym, by przywalić "swoim" - czasem bardzo ostro - kiedy jego zdaniem też zachowują się idiotycznie. 

Zgodni są co do tego, że amerykańskie media są - eufemistycznie mówiąc - do niczego, koncentrując się na idiotyzmach, zamiast informować o ważnych rzeczach i promować sensowny dyskurs. Co prawda O'Reilly ma tendencję do pokrzykiwania na swoich gości z którymi się nie zgadza, ale z Jonem Stewartem ewidentnie się lubią, choć na pierwszy rzut oka widać, że jest to przyjaźń bardzo szorstka. 


Wczorajsza debata była nie tylko zabawniejsza niż środowe starcie Obamy z Romneyem (wysuwane podium Stewarta, infografiki O'Reilly'ego, z trudem powstrzymująca śmiech moderatorka), ale też znacznie ciekawsza. Nazwa mogła być kpiarska, a formuła debaty parodią debat "oficjalnych", ale O'Reilly i Stewart są jednymi z najbardziej (jeśli nie najbardziej) wpływowych postaci po obu stronach sceny politycznej. Żarty żartami, ale przeprowadzili wczoraj poważną dyskusję na temat fundamentalnie różnych podejść co do tego, jak powinna wyglądać rola państwa, jaka jest jego odpowiedzialność, jakie są granice między prywatnym a publicznym, etc. Zarazem nie brakowało punktów w których się ze sobą zgadzali: reforma imigracyjna jest konieczna, wojna w Iraku była błędem, a oni sami są bezkonkurencyjni. 

Paradoks (i dramat) dzisiejszej polityki (każdej, ale  teraz mówimy o amerykańskiej) polega na tym, że dwóch showmanów - w tym jeden jawny satyryk - przeprowadziło wczoraj rozmowę, jakiej nie prowadzą politycy. Nie było wystudiowanych odpowiedzi kandydatów, obowiązkowego wspominania o "zwykłych ludziach" ("jak powiedziała mi pewna samotna matka z Poughkeepsie"; "kiedy rozmawiałem z drobnym przedsiębiorcą z Ohio" itp), ale dyskusja dwóch ludzi, po których widać, że wierzą w to co mówią i mówią o tym z pasją. 

"Jeśli więcej widzów Fox News wierzy w to, że prezydent jest kenijskim muzułmaninem, niż w ewolucję, to macie problem", stwierdził w pewnym momencie Stewart. Można by to strawestować: jeśli satyryk z showmanem prowadzą lepszą debatę o polityce, niż kandydaci do Białego Domu, to znaczy, że Stany mają poważny problem. I - jak sądzę - jest to kolejna rzecz w której Stewart i O'Reilly byliby ze sobą zgodni. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz