niedziela, 21 października 2012

Podkuchenny Ryan

Doskonale wiadomo, że amerykańska kampania wyborcza rządzi się własnymi prawami. Jedną z rzeczy, którą robią kandydaci na wyborczym szlaku jest odwiedzanie instytucji - edukacyjnych, dobroczynnych, gastronomicznych, rozmaitych. Należy przy tym wykazać się jakąś aktywnością: a to coś przeczytać dzieciom, zjeść hamburgera, zapytać pacjentów jak się mają, a farmera jak mu się w tym roku udały zbiory kalarepy, w sumie nic wielkiego. 

W czasie takich gospodarskich wizyt nietrudno o gafy. Można - jak prezydent George Bush senior w 1992 roku - dziwować się w supermarkecie nad czytnikiem kodów kreskowych, które były w użyciu już od ponad dekady. Można, jak Dan Quayle, nieszczęsny zastępcą Busha, poprawiać dzieci w szkole, upierając się, że "potato" prawidłowo pisze się: "potatoe"

Jakiś czas temu Paul Ryan także wziął udział w takim "spontanicznym" wydarzeniu. Odwiedził mianowicie jadłodajnię dla ubogich Stowarzyszenia Świętego Wincentego a Paulo, zupełnie przypadkiem znajdującą się w kluczowym stanie Ohio. W prasie pojawiły się zdjęcia Ryana i pani Ryanowej w twarzowych fartuszkach, myjących naczynia. Rzecznik kandydata na wiceprezydenta powiedział, że wizyta Ryana w jadłodajni służyła "podkreśleniu znaczenia dobroczynności i wolontariatu dla społeczeństwa obywatelskiego". 



Jak jednak doniósł "Washington Post", ekipa Ryana wpadła z nienacka do jadłodajni, grubo po tym, jak skończono rozdawać jedzenie, posprzątano i umyto kuchnię. Państwo Ryan i trójka zakasali jednak rękawy, przywdziali fartuszki i zabrali się za "mycie" kilku czystych sprzętów kuchennychDali sobie, oczywiście, zrobić zdjęcia i po kwadransie już byli w drodze na lotnisko. A wszystko to nawet bez uprzedniego spytania o zgodę kierownictwa jadłodajni. 


Oczywiście, wszyscy wiedzą, że każda taka "spontaniczna" wizyta jest ustawiona, że chodzi o okazję do zrobienia paru zdjęć i pokazanie się tu czy tam. Nikt nie miałby do Ryana pretensji, gdyby swoją ustawioną wizytę potraktował zgodnie z zasadami tej zabawy - jak polityczny teatr w którym kandydat udaje, że z przyjemnością odwiedza daną instytucję, a wyborcy udają, że mu wierzą. 

Prawdziwy problem polega na tym, że Ryan próbował bezczelnie oszukać odbiorców, przekonując ich, że robi coś, czego w rzeczywistości wcale nie robił. Należy się tylko cieszyć, że robił to tak nieudolnie - jest szansa na to, że następnym razem jakiś polityki zastanowi się dwa razy zanim wparuje gdzieś bez pytania, żeby zrobić sobie kampanijne zdjęcie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz