piątek, 2 listopada 2012

Absurdy kolegium elektorskiego

Parę lat temu, wydobyty z zapomnienia Kevin Costner zagrał w filmie Swing Vote (Najważniejszy głos). Historia jest prosta - w wyniku błędu maszyny, los czterech głosów elektorskich Nowego Meksyku spoczywa w ręku "zwykłego człowieka", prostaczka-o-złotym-sercu. Zanim ponownie odda swój głos - od którego zależy wynik całych wyborów prezydenckich - o jego poparcie osobiście zabiegają obaj kandydaci, Kelsey Grammer i Dennis Hopper (sic)Film kończy się w najlepszym (najgorszym?) amerykańskim stylu: Costner udaje się do budki wyborczej. Nie dowiadujemy się na kogo głosuje, ale już samo to, że oddaje swój głos, ma być dla nas - widzów - koronnym dowodem na to, że Ameryka jest najwspanialszą demokracją na świecie. 



Absurd sytuacji w której w kraju liczącym ponad 300 milionów mieszkańców o wyniku wyborów może zdecydować jeden człowiek, jakoś twórcom filmu umyka. Umyka też, niestety, większości polityków, którzy z uporem godnym lepszej sprawy, obstają przy istniejącym systemie, który - owszem, miał może sens dwieście lat temu, kiedy nie pozwalał dużym stanom zdominować małych - ale dziś prowadzi wyłącznie do absurdalnych sytuacji.

1.
W co najmniej 40 stanach wynik wyborów jest już dawno doskonale znany. Jeśli jesteś Republikaninem z "niebieskiego" stanu albo Demokratą z "czerwonego", twój głos nie ma najmniejszego znaczenia. Czasem trudno pojąć po co w ogóle Demokraci w Teksasie albo Republikanie w Kalifornii fatygują się do urn wyborczych i oddają te swoje 35-45 procent głosów. Zresztą, nawet kalifornijscy Demokraci czy teksańscy Republikanie nie mieli by pewnie nic przeciwko temu, żeby ich głosów nie brano za coś oczywistego i raz na cztery lata chcieliby choć zobaczyć swojego kandydata - nie tylko wtedy, kiedy przyjeżdża po pieniądze na prowadzenie kampanii gdzie indziej.


2.
Kampania wyborcza toczy się bowiem tylko w siedmiu czy ośmiu stanach o których słyszymy do znudzenia: Floryda, Kolorado, Wirginia, Iowa, Nowy Meksyk, Nevada, może jeszcze Karolina Północna, no i - oczywiście - Ohio. To tam ściska się dzieci, zmywa naczynia, i obiecuje gruszki na wierzbie.


3.
Jakby tego było mało, ostatecznie i tak liczy się głos zaledwie znikomego ułamka ogółu wyborców. I nie jest to żadna figura retoryczna. Wyborcy wyżej wymienionych stanów, tzw. swing states, od dłuższego czasu też są podzieleni prawie po równo, 48% jest za Obamą, 48% za Romneyem. Liczy się głos jakichś 4% tzw. "niezdecydowanych", którzy po roku kampanii wciąż nie widzą różnicy między oboma kandydatami. 4% zarejestrowanych wyborców w wymienionych stanach (około 65% z ok. 61 milionów), to jakieś 1,5 miliona ludzi, czyli 0,5% całej ludności kraju. I to własnie oni zdecydują o wyniku wyborów - po tym, jak obaj kandydaci wydadzą na nich łacznie jakieś 2 miliardy dolarów.

4.
Co się jednak stanie jeśli wyborcy jednego z TYCH stanów nie są w stanie się zdecydować? Szansa, że decyzja spadnie na barki Kevina Costnera jest właściwie żadna. Wtedy zaczyna się  ponowne liczenie głosów i całe to szaleństwo, które pamiętamy z 2000 roku, kiedy przez niedokładnie przedziurkowane karty do głosowania na Florydzie o wyborze George'a W. Busha de facto zadecydował Sąd Najwyższy, mimo iż w powszechnym głosowaniu wygrał Al Gore. "New York Times" szansę na ponowne liczenie głosów w tegorocznych wyborach w którymś z kluczowych stanów - np. Ohio - szacuje na jakieś 10%.


5.
To nie wszystko. Jak co cztery lata, na dwa tygodnie przed wyborami amerykańskie portale internetowe zajmujące się polityką przejęły się nagle groźbą remisu w kolegium elektorskim: po 269 głosów dla każdego z kandydatów. Teoretycznie szansa na taki wynik jest niewielka - "New York Times" oszacował ją na 1% - ale nie niemożliwa. Kombinacji dających taki wynik jest sporo, w większości zupełnie nierealnych, ale już całkiem prawdopodobny scenariusz wygląda tak:


Co wtedy? Ojcowie założyciele, w swej nieskończonej mądrości, wzięli pod uwagę sytuację w której żaden z kandydatów nie ma przewagi w kolegium. Prezydenta wybiera wówczas Izba Reprezentatów (ale też stanami), a wiceprezydenta senatorowie (indywidualnie): wynik głosowania powszechnego też nie ma żadnego znaczenia. Gdyby zatem doszło do remisu w tym roku, w styczniu 2013 roku mielibyśmy najprawdopodobniej prezydenta Romneya i wiceprezydenta Bidena. Zaiste, najdoskonalsza demokracja na ziemi w działaniu.

Jakby to ujął Joe Biden:


Jest jednak nadzieja. Choć Kongres nie kwapi się do działania, stany - w których interesie rzekomo jest utrzymywanie kolegium elektorskiego - zaczęły działać na własną rękę. Na razie przede wszystkim te, które mają dość bycia kompletnie ignorowanymi.

W ostatnich latach Illinois, Kalifornia, Hawaje, New Jersey, Vermont, Maine Waszyngton i Maryland podpisały National Popular Vote Interstate Compact, NPVIC, porozumienie w ramach którego zdecydowały, że oddadzą swoje głosy elektorskie zwycięzcy głosowania powszechnego - bez względu na wynik w ich stanie. W ten sposób uda się obejść konstytucję, nie łamiąc jej. Rzecz jasna, następnym krokiem byłoby wówczas przegłosowanie stosownej poprawki. 

Porozumienie wejdzie jednak w życie dopiero wtedy, kiedy przystąpią do niego stany mające w sumie 270 głosów elektorskich. Na razie mają prawie połowę - 132 głosy. Kilka dużych stanów zabierze stanowisko jeszcze w tym roku, w wielu innych porozumienie zostało przyjęte przez jedną z izb stanowych legislatury, ale upadło wyżej - zazwyczaj zawetowane przez republikańskich gubernatorów. Komitet Krajowy Partii Republikańskiej wyraźnie wypowiedział się przeciwko jakimkolwiek zmianom istniejącego systemu, odwołując się - a jakże - do woli Ojców Założycieli.

Politykom GOP warto przypomnieć, że od 1787 roku zmieniono sposób wyboru wiceprezydenta (12. poprawka) i senatorów (17. poprawka), przyznano prawo głosu czarnym (15. poprawka), kobietom (19. poprawka) i osiemnastolatkom (26. poprawka), zrezygnowano z cenzusu (lata 20. XIX wieku). Nie bardzo wiadomo zatem dlaczego nie można by podziękować czcigodnym elektorom. Zwłaszcza, że w badaniach opinii publicznej popiera to około 70% wyborców. Nie bardzo wierzę w to, że za cztery lata będzie już po systemie elektorskim, ale może chociaż w czasie kampanii wyborczej 2020 roku mieszkańcy Wyoming, Marylandu i Utah zobaczą wreszcie kandydatów na własne oczy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz