środa, 23 stycznia 2013

Beyoncegate

Oto mamy pierwszy "skandal" drugiej kadencji Obamy. Zgodnie z najgorszą amerykańską tradycją dodawania końcówki "-gate" do każdej, choćby najbardziej błahej sprawy, do "Troopergate", "Monicagate" i "Nipplegate" doszła dziś "Beyoncegate". Dziś wyszło bowiem na jaw, że Beyonce zaśpiewała wczoraj hymn z playbacku, nagranego kilka dni wcześniej.

Bidenowi się podobało...

Mnie tam się niespecjalnie podobało (jeśli już musze słuchać hymnów, to wolę inne wersje), ale nie da się ukryć, że głos Beyonce ma. Wczoraj i dziś jej występ dość powszechnie chwalono (i to czasem w wielkich słowach), toteż sprawa jest zaiste trochę niezręczna. Owszem, nagrywanie występów przed ceremonią zaprzysiężenia jest powszechną praktyką, ale na wypadek gdyby coś się stało albo było wyjątkowo zimno - jak cztery lata temu, kiedy z playbacku zagrał nawet wiolonczelista, Yo-Yo Ma.

Tym razem jednak nie było aż tak lodowato i nie bardzo wiadomo dlaczego Beyonce zdecydowała się na playback i to jeszcze z tym całym wyjmowaniem słuchawki z ucha, która i tak nie była jej potrzebna, machaniem rękoma etc. Przejdzie do historii prezydenckich trivia jako pierwsza artystka, która zaśpiewała hymn na inauguracji z playbacku. Zwłaszcza, że nijt nie wątpli w to, że byłaby w stanie zaśpiewać go na żywo równie dobrze. Jako sie rzekło - głupio, ale tylko trochę. 

...ale sędzia Scalia jakby coś podejrzewał.

Na amerykańską prawicę zawsze jednak można liczyć. Przeciwnicy Obamy dostali do ręki kijek, którym mogą (i pewnie będą) smagać prezydenta. Drudge Report wrzucił to na samą górę strony; Breitbart nazwał Beyonce (albo Obamę): First Faker (Pierwszy/a Oszust/ka); Fox News zrobiło z tego news dnia pod wymownym tytułem O Say Can't She Sing?. Skwapliwie przypomniało, że niejaki Beau Davidson, który śpiewał hymn w trasie z Romneyem zawsze robił to na żywo" i "tylko raz w swojej karierze zaśpiewał z playbacku, a to dlatego, że miał zapalenie oskrzeli". 

Zachowują się tak, jak gdyby Obama osobiście włączył w poniedziałek Beyonce taśmę z nagranym hymnem. W końcu Nixon miał swoje taśmy, więc dlaczego Obama nie ma mieć własnej afery z taśmami? Nieszczęsne robienie "-gate" z każdej głupoty jest, oczywiście, w dużej części winą goniących w piętkę mediów. Inicjatorem tej praktyki był - o czym mało kto pamięta - były współpracownik Nixona, William Safire, który robił to właśnie po to, żeby przez strywializowanie Watergate zmiejszyć winę swojego szefa. I trzeba powiedzieć, że jeśli słuchanie kogoś, kto śpiewa z playbacku można na poważnie porównać  z  notorycznym łamaniem konstytucji, to - jak widać - Safire'owi wyszło zupełnie niezgorzej. 

W całej tej sytuacji zabawne jest to, że jeśli przyjąć odpowiednią perspektywę, to playback Beyonce nie powinien dziwić. Wczorajsza inauguracja sama była bowiem tylko spektaklem zorganizowanym dla publiczności, "dramatycznym odtworzeniem" zaprzysiężenia, które miało miejsce w niedzielę, 20 stycznia. Aktorska interpretacja w wykonaniu Beyonce była zatem jak najbardziej na miejscu. 

Co nie zmienia faktu, że Beyonce zasługuje na prztyczek w nos, który wymierzy jej Aretha Franklin. Bez playbacku i w najwspanialszym kapeluszu jaki widziały prezydenckie inauguracje.


niedziela, 20 stycznia 2013

Koronacja

W poniedziałek czeka nas pięćdziesiąta siódma ceremonia inauguracyjna prezydenta Stanów Zjednoczonych. W amerykańskiej konstytucji wymieniona jest jedynie treść przysięgi jaką prezydent ma złożyć. O samej inauguracji nie ma nic, jej przebieg jest zatem kwestią tradycji i w ciągu ostatnich dwustu (z nawiązką) lat  wyglądało to różnie. 

George Washington składał pierwszą przysięgę w Nowym Jorku, na balkonie Federal Hall, który to budynek Amerykanie - już wtedy skorzy do burzenia i budowania nowego - rozebrali ledwie 23 lata później, w 1812 roku. Kolejne dwie odbyły się w Filadelfii, w Congress Hall, którego demolkę nakazano, co prawda, w 1870 roku, ale ostatecznie niezrealizowano. Pierwsza inauguracja w Waszyngtonie (który składał się wówczas ledwie z paru domów na krzyż) - Thomasa Jeffersona w 1801 roku - miała miejsce w budynku Kapitolu, a dokładnie jedynym wybudowanym jego skrzydle, wyglądającym, z grubsza, tak:

Kapitol w 1800 roku

Później, kiedy Kapitol wreszcie zbudowano (a potem odbudowano), prezydenci składali przysięgi w Izbie Reprezentantów, dopóki Andrew Jackson - czempion "zwykłego człowieka" - przeniósł ceremonię na zewnątrz, przed Wschodni Portyk, gdzie mogło w niej uczestniczyć aż 20 tysięcy ludzi - ogromna liczba, zważywszy na to, że cała aglomeracja liczyła ledwie 30 tysięcy mieszkańców. Jackson wszedł, co prawda, przez piwnice, żeby uniknąć tłumów, ale potem tłumy wprosiły się na bal do Białego Domu, "potrącając kelnerów, tłukąc talerze, wskakując na meble - a wszystko to w celu uściśnięcia dłoni prezydentowi lub przynajmniej zobaczenia go". Jackson, przeziębiony i ciągle w żałobie po śmierci żony, wyszedł przez okno i poszedł do swoich apartamentów.

Zaprzysiężenie Jacksona

Od tej pory ceremonie zaprzysiężenia zaczęły się rozrastać. William Henry Harrison jako pierwszy zorganizował oficjalny komitet organizacyjny, a także wprowadził tradycję inauguracyjnych balów. Wygłosił też najdłuższą mowę inauguracyjną w historii, dzięki której stał się zarazem najkrócej urzędującym prezydentem w dziejach. Gadał przez dwie godziny na mrozie i śniegu, w dodatku bez płaszcza, w efekcie czego miesiąc później zszedł na zapalenie płuc. W 1873 roku było tak zimno, że zamarzły kanarki, które miały ucieszyć prezydenta Ulyssesa GrantaKolejni prezydenci - nauczeni doświadczeniem - mówili krócej, a Reagan w 1985 roku z powodu siarczystego mrozu przeniósł nawet zaprzysiężenie do środka Białego Domu. 

Harrison 1841. ŹLE

 Reagan 1985. DOBRZE

Zaprzysiężenia Abrahama Lincolna słynne są z powodu dwóch zdjęć. Na tym z 1861 roku widać w tle budowaną kopułę Kapitolu (bo oprócz burzenia, Amerykanie lubią też unowocześniać), a na tym o cztery lata późniejszym widać w tłumie Johna Wilkesa Bootha, który miesiąc pózniej zastrzeli prezydenta w teatrze Forda.

1861

1865

Na zdjęciach tych dobrze widać skalę wydarzeń, z każdym kolejnym coraz bardziej się rozrastających, zyskujących coraz bardziej świąteczny -  i monumentalny - charakter. Pojawiły się parady, orkiestry, modlitwy, poeci-laureaci odczytujący swoje wiersze, artyści odśpiewujący hymn, wzrosła też liczba balów (Obama miał ich cztery lata temu aż dziesięć). Szczytem pompy było obwożenie na lawetach rakiet Pershing (za Eisenhowera i Kennedy'ego) - z militariów zrezygnował Nixon, żeby nie wyjść na zbyt wojowniczego.

Z jakichkolwiek uroczystości zrezygnowano tylko raz, w 1945 roku, kiedy Franklin Roosevelt swoją czwartą przysięgę złożył prywatnie, w Białym Domu, a paradę odwołano z powodu oszczędności wojennych. Pózniej tylko Carter próbował trochę zmniejszyć królewski wymiar imprezy przechodząc piechotą spod Kapitolu do Białego Domu, ale się to nie przyjęło (Obamowie nawiązali do tego w 2009, ale tylko na trochę) - co jak co, ale  Amerykanie lubią, kiedy uroczystości państwowe mają rozmach.

bal inauguracyjny Williama McKinleya, 1901

 parada inauguracyjna Teddy'ego Roosevelta, 1905

 Pierwsze zaprzysiężenie Franklina Delano Roosevelta, 1933

Eisenhower obserwuje czołgi, 1953

Parada z okazji zaprzysiężenia Kennedy'ego, 1961

W XX wieku zaszły trzy istotne zmiany odnośnie inauguracji. Po pierwsze, 20. poprawka do konstytucji (rok 1933) przeniosła zaprzysiężenie z marca na 20 stycznia. Po drugie, Kennedy jako ostatni prezydent wystąpił na ceremonii w cylindrze. Po trzecie, w 1981 roku Ronald Reagan przeniósł ceremonie na zachodnią stronę Kapitolu. Oficjalnie chodziło o oszczędności (schody mogły z powodzeniem zastąpić podium, które do tej pory trzeba było budować), ale też i o to, żeby zmieściło się jeszcze więcej widzów. Rekordowa była pod tym względem poprzednia inauguracja Baracka Obamy w której wzięło udział jakieś 1,8 miliona ludzi.



 Zgodnie z ruchem wskazówek zegara: Obama, Reagan, Clinton, Bush II

Tegoroczne zaprzysiężenie raczej rekordu nie pobije, ale będzie wyjątkowe będzie z powodu daty. Kiedy dzień inauguracji wypada w niedzielę, prezydent składa przysięgę dwa razy - najpierw prywatnie, w Białym Domu, a potem publicznie, w poniedziałek. Kiedyś chodziło o względy religijne, ale teraz głównie o to, żeby nie przepadło święto państwowe, jakim jest  wolny od pracy Inauguration Day.

Poza tym będzie tak jak zawsze: niezwykle uroczyście, dość pompatycznie i raczej nudnawo. Ceremoniał inauguracji/koronacji jest już tak sztywny i hieratyczny, że największą atrakcją zdają się być niecodzienne nakrycia głowy co poniektórych gości, np. w zeszłym roku biret sędziego Antonina Scalii, a zwłaszcza kokarda z brylantami Arethy Franklin.


 Co, oczywiście, nie zmienia faktu, że i tak wszyscy będą to oglądać.

wtorek, 15 stycznia 2013

"To nie jest odpowiedź, której szukacie"

Wszędzie już o tym piszą, ale dla kronikarskiego porządku i ja powinienem. Biały Dom odpowiedział na petycję w sprawie budowy Gwiazdy Śmierci, której konstrukcja miałaby przynieść miejsca pracy i wzmocnić obronę narodową. Kiedyś już wspominałem o uruchomionym za prezydentury Obamy internetowym systemie realizacji Pierwszej Poprawki czyli prawie obywateli do "wnoszenia petycji o naprawę krzywd". Rząd zobowiązuje się odpowiedzieć na te, które zebrały ponad 25 tysięcy podpisów. Ta o Gwieździe Śmierci zebrała ich prawie 34,5 tysiąca czyli o ponad 3 tysiące więcej niż petycja o międzynarodową komisję do sprawy Smoleńska.W obu przypadkach jest to jednak odpowiedź negatywna.


Po pierwsze, koszt samej stali na zbudowanie Gwiazdy Śmierci szacuje się na jakieś 850 biliardów dolarów (a nie kwadrylionów, jak doniosła część naszych mediów, niezaznajomionych z zagadnieniem długiej i krótkiej skali). To znacząco podniosłoby zadłużenie Stanów Zjednoczonych, jako że wynosi to mniej więcej 13 tysięcy razy tyle, co cały światowy produkt brutto. Nawet jeśli możnaby ją sfinansować wybiciem 852 tysięcy pierdyliardowych, platynowych monetek, to istnieją też problemy czysto praktyczne - przy dzisiejszym tempie prrodukcji stali, na zgromadzenie odpowiedniej ilości surowca potrzeba byłoby jakieś 833 lata, a poza tym administracja pokojowego laureata Nobla sprzeciwia się wysadzaniu obcych planet.

Może być jeszcze jeden powód dla którego administracja Obamy krytycznie podchodzi do pomysłu budowy wielkiej stacji kosmicznej z państwowych pieniędzy. W odpowiedzi na petycję, obecna administracja pochwaliła się przy okazji swoimi osiągnięciami i planami w sferze odkrywania kosmosu. Przypomniała o tym, że istnieje już Międzynarodowa Stacja Kosmiczna (której administracja Busha chciała wstrzymać finansowanie po 2015 roku); że sondy Voyager niebawem opuszczą Układ Słoneczny (za co dziękować należy jeszcze Nixonowi i Carterowi); że trwają badania powierzchni Marsa; a przede wszystkim, że co i rusz odkrywane są kolejne planety w innych układach, w tym i takie na których mogą istnieć warunki odpowiednie do życia.

Tak zaiste jest, ale choć administracja Obamy uratowała stację kosmiczną i zwiększyła finansowanie NASA, zarazem skasowała (mimo głośnego sprzeciwu środowiska naukowego) program Constellation, czyli wznowienie załogowych lotów na Księżyc i budowę nowego statku, Oriona. Transportowaniem ludzi i sprzętu na orbitę mają się zająć prywatne przedsiębiorstwa, jak np. SpaceX, założona przez twórcę PayPala, Elona "Iron Mana" Muska. Jeśli władze USA wolą scedować na biznes budowę "zwykłych" promów kosmicznych, to nic dziwnego, że nie będą się brać za budowę gigantycznych kosmicznych stacji. Ale kto wie, być może jeszcze doczekamy chwili w której za budowę TIE fighterów zabierze się Halliburton.

sobota, 12 stycznia 2013

Pierdyliardowa monetka


Jeśli najbardziej idiotyczne pomysły zaczynają być brane na serio, to wiedz, że coś się dzieje, że nie jest dobrze z amerykańską polityką. Oto najnowsza koncepcja - wybicie przez Departament Skarbu platynowej monety o wartości biliona dolarów (sic!).


Wszystko z powodu - znowu - nieszczęsnego klifu fiskalnego. Od 1917 roku, kiedy wprowadzono coś takiego jak debt-ceiling, Kongres regularnie go podnosił, bez względu na to, kto akurat zasiadał w Białym Domu i kto kontrolował którą izbę Kongresu. Kiedy jednak prezydentem został Obama, sytuacja zrobiła się nerwowa i w 2011 roku sterroryzowani przez Tea Party Republikanie z Izby Reprezentantów zagrozili, że poziomu długu więcej nie podniosą. Innymi słowy, najpierw mówili prezydentowi: "kupuj pan!", a kiedy przyszło do płacenia: "a figa, nie damy ci na to kasy!". Wtedy doszli do porozumienia, które zaowocowało tym, co obserwowaliśmy ostatnio, tzn. histerią z klifem fiskalnym. Teraz grożą, że zrobią to samo.

Pieniędzy braknie w lutym, jeśli Kongres nie podniesie poziomu zadłużenia Stanów Zjednoczonych (czyli właśne debt-ceiling), Departamentowi Skarbu braknie pieniędzy na bieżące wydatki, a rząd federalny stanie się niewypłacalny. A wtedy - wiadomo - nastąpi pangalaktyczny kryzys finansowy i niechybny koniec świata.

Rozwiązań jest kilka,  na czele ze zignorowaniem debt-ceiling w ogóle, które - zdaniem wielu konstytucjonalistów - jest niezgodne z 14. poprawką (Nie będzie poddawana w wątpliwość ważność zadłużenia Stanów Zjednoczonych, powstałego zgodnie z prawem).  Zaskakującą popularność zdobywa jednak wyjście BARDZO nieortodoksyjne, to znaczy wybicie wspomnianej monety o wartości biliona dolarów i umieszczenie jej w skarbcu Rezerwy Federalnej (ichniego NBP), co dodałoby pieniędzy rządowi federalnemu i oddaliło ryzyko ogłoszenia niewypłacalności.

Zezwala na to ustawa o monetach okolicznościowych z lat 90., pozwalająca sekretarzowi skarbu bić platynową monetę wedle własnego uznania, a więc także o wybranym przez siebie nominale. Mówi się głównie o bilionie dolarów (milionie milionów, 1 000 000 000 000 $) czyli amerykańskim trillion, ale równie dobrze może to być kwadryliard, pierdyliard czy milion monet o nominale miliona dolarów. Ot, taki kruczek prawny, na który naście lat temu nikt nie zwrócił uwagi.


Pomysł z monetą zgodny jest zatem z literą prawa, ale na pewno nie z jego duchem. Chodziło o źródło dodatkowych "rozsądnych" dochodów dla Departamentu Skarbu, a nie obchodzenie jakiegoś innego - nawet jeśli też idiotycznego - prawa. W dodatku, prawo dysponowania podatkami i wydatkami ma w Stanach władza ustawodawcza, a nie wykonawcza, więc byłoby to - jak się wydaje - naruszenie zasady trójpodziału władz. 

Republikanie natychmiast się oburzyli (i trudno im się dziwić), ale nie tylko z powodów wyżej wymienionych. Chodzi o to, że jeśli spróbują wziąć w charakterze zakładnika całą gospodarkę (ponownie, dodajmy), Obama będzie miał wyjście z sytuacji. Wyjście głupie - nie da się ukryć - ale zawsze jakieś. Pomysł poparli były szef mennicy państwowejPaul Krugman, jak by nie było noblista, uważając, że jest to wybór między pomysłem  głupim i katastrofalnym, a głupim, ale nieszkodliwym. Wybicie monety nie zwiększałoby bowiem inflacji, działając de facto jak dodatkowy dochód z podatków. Nie pytajcie mnie dlaczego, nie jestem ekonomistą, zainteresowanych szczegółami odsyłam do linków powyżej i do "Economista".

Rzecznik Białego Domu też nie wykluczył wyjścia z monetą, ale wydaje sie, że tak naprawdę chodzi o wystraszenie Republikanów, pokazanie im, że prezydent jest gotów na wszystko. Innymi słowy - o "strategię szaleńca", którą w polityce zagranicznej z powodzeniem stosował Nixon

Sęk w tym, że Mexican standoff ma sens wyłącznie między dwoma racjonalnymi przeciwnikami, jak pokazała choćby zimna wojna, a rozdarta wewnętrznie GOP jest dziś sama na granicy schizofrenii. Gdyby Obama wybił rzeczoną monetę, prawica dostałaby już zupełnego kręćka, a co gorsza jej oburzenie byłoby po części uzasadnione. Droga do unormalnienia amerykańskiej polityki - na czele z Partią Republikańską - na pewno nie leży w tego typu zagrywkach. Nawet jeśli w teorii taki odjechany pomysł brzmi rewelacyjnie.

środa, 9 stycznia 2013

Epoka Nixona

Stulecie urodzin Ronalda Reagana dwa lata temu obchodzono z wielką pompą: dwumetrowy tort, pokryty tysiącami tak lubianymi przez "Gippera" żelków; pokaz lotniczy, składanie wieńców, przemówienia czołowych Republikanów etc. Dziś - właściwie bez echa - przypada setna rocznica urodzin innego republikańskiego prezydenta, który na prawie 30 lat aktywnie zdominował amerykańską scenę polityczną. 9 stycznia 1913 roku w kalifornijskim Whittier urodził się Richard Milhous Nixon, "jedyny amerykański prezydent wobec którego absolutnie nie sposób być obojętnym".



Jeśli zgodzimy się z klasyczną definicją tragedii, to Nixon był postacią tragiczną - człowiekiem nieprzeciętnym, obdarzonym niezwykłymi przymiotami intelektu, który nosił w sobie skazę, człowiekiem doprowadzonym do upadku przez swoją własną hybris. Powiedzieć o Nixonie, że był pełen sprzeczności, to nie powiedzieć nic. 


  • Niebywale inteligentny i oczytany, mistrz polityki zagranicznej, był równocześnie egocentrycznym, mściwym, zakompleksionym "seryjnym kolekcjonerem uraz", którego zgubiły paranoja i nieufność we własne siły. Paradoks tragiczny Nixona polegał na tym, że jego ludzie wcale nie musieli zakładać podsłuchu w sztabie Demokratów w kompleksie Watergate - jak miało się okazać, uwielbiany przez wyborców Nixon wygraną w 1972 roku miał w kieszeni.

  • Introwertyk w zawodzie ekstrawertyka. Wycofany, nieznoszący tego wszystkiego, co składa się na współczesną politykę - poklepywania po plecach, ściskania dłoni, całowania dzieci i ciągłego kontaktu z ludźmi - który nie był w stanie oprzeć się polityce i poświęcił jej całe swoje życie.

  • Jeden z pionierów nowego medium, jakim była wówczas telewizja, który do mistrzostwa opanował manipulację i wykorzystywanie telewizji do celów PR-owych (Checkers!), ale któremu do dziś pamięta się głównie przegraną (pod względem wizerunkowym, dodajmy) debatę z Kennedym w 1960 roku.

  • Mistrz politycznych powrotów, który po przegranych wyborach w 1960 i 1962 (gdy ubiegał się o fotel gubernatora Kalifornii), kiedy wszyscy wysłali go na polityczną emeryturę (z nim samym włącznie), po sześciu latach został kandydatem swojej partii na prezydenta i jako jedyny człowiek w USA dwukrotnie został wybrany wiceprezydentem i prezydentem.


    • Ucieleśnienie amerykańskiego konserwatyzmu, dla Nowej Lewicy wręcz faszysta i reakcjonista, planujący zdemontować Rooseveltowski New Deal i Johnsonowskie Great Society, którego administracja była jedną z najliberalniejszych w powojennej Ameryce. Wydatki federalne na programy społeczne wzrosły z 28 do 40 procent budżetu; czterokrotnie wzrosło federalne wsparcie dla sztuki i kultury poprzez National Endowment for the Arts, NEA; powstała też Agencja Ochrony Środowiska, EPA. Nie udało mu się - choć próbował -  wprowadzić powszechnej opieki zdrowotnej i programu zasiłku dla biednych.

    • Antysemita, który otaczał się Żydami (Hello, Henry). Umiejętnie grał na rasistowskiej nucie, ale to jego administracja de facto wprowadziła akcję afirmatywną i zdecydowanie wprowadzała desegregrację szkolnictwa.

    • Nixon był - obok senatora McCarthy'ego - symbolem  antykomunizmu lat 50. i odegrał swoją niechlubną rolę w polowaniach na czarownice, ale zarazem to właśnie on nawiązał stosunki z komunistycznymi Chinami i doprowadził do odprężenia w stosunkach ze Związkiem Radzieckim.




    Sprowadzanie Nixona tylko do roli dyżurnego złoczyńcy amerykańskiej prezydentury - a tak, zazwyczaj funkcjonuje w kulturze popularnej - jest ogromnym uproszczeniem, na które jednak - co trzeba przyznać - Nixon w dużej części zapracował. Nie sposób jednak przecenić jego wpływu na kształt dzisiejszej polityki Stanów Zjednoczonych i nie jest przesadą określenie drugiej połowy XX wieku mianem "epoki Nixona", którego użył Bob Dole w mowie pogrzebowej byłego prezydenta.


    • To Nixon zakończył wymienialność dolara na złoto, rozmontowując tym samym powojenny system z Bretton Woods - na dobre i na złe. O tym, jak bardzo zmieniło świat (i Amerykę szczególnie) "otwarcie" Chin, nie trzeba chyba nikomu tłumaczyć
    • To Nixonowska "południowa strategia" doprowadziła do tego, że Południe stało się bastionem Republikanów, którzy w dodatku coraz bardziej skręcili na prawo, czego skutki możemy dziś obserwować w całej rozciągłości.
    • To Nixon odpowiada za dzisiejszy podział na Amerykę "czerwoną" i "niebieską", demokratyczną i republikańską, konserwatywną "milczącą większość" (za której czempiona się uważał) i wspieraych przez "mainstreamowe media" "liberałów", dwie Ameryki, które się nie znoszą i boją się siebie nawzajem.
    • To Nixonowska wizja "imperialnej prezydentury", jeszcze bardziej poszerzającej uprawnienia prezydenta, zwłaszcza w dziedzinie polityki zagranicznej, (Jeśli prezydent coś robi, to znaczy, że nie jest to nielegalne) zdominowała dziś myślenie o Białym Domu. Dzisiejsza prezydentura - jak widać nie tylko na przykładzie Busha juniora, ale też Obamy i jego dronów w Afganistanie - zawdzięcza bardzo wiele Nixonowi.

    Mimo swojego znaczenia (a może po części też właśnie z jego powodu) Nixon stał się dla wszystkich - Republikanów czy Demokratów - postacią niewygodną, o której lepiej nie przypominać za często. Podważa wiarę w nieomylność i doskonałość amerykańskiego ustroju, ba, jest najlepszym przykładem wad tego systemu: pokazujac zagrożenia jakie niesie ze sobą zbyt silna prezydentura czy podając w wątpliwość zdrowy rozsądek amerykańskiego elektoratu ("jakim cudem wybraliśmy go aż dwa razy?").

    "Kiedy patrzą na ciebie", mówi grany przez Anthony'ego Hopkinsa Nixon w filmie Olivera Stone'a, patrząc na portret Kennedy'ego, "widzą  tego, kim chcieliby być. Kiedy patrzą na mnie, widzą kim są".


    niedziela, 6 stycznia 2013

    Mahoniowe skrzyneczki

    Bez większego echa przeszła wiadomość, że w ubiegły piątek Barack Obama został ponownie wybrany prezydentem (surprise! surprise!). Była to, oczywiście, czysta formalność, ale stare demokracje lubimy m.in. właśnie za takie pozornie bezsensowne tradycje. W Wielkiej Brytanii mamy urząd królewskiego bailiffa Chiltern Hundreds*, w Stanach Zjednoczonych coroczne ułaskawianie indyka i - właśnie - oficjalne wybieranie prezydenta.

    Odbyło się ono w następujący sposób:

    1. Po głosowaniu w listopadzie, gubernator każdego stanu musiał przygotować Certificates of Ascertainment, certyfikaty stwierdzenia, potwierdzające wybór elektorów. Dwa egzemplarze z każdego stanu trafiły do Archiwów Narodowych, reszta czekała na spotkanie elektorów. Wszystkie niejasności w tej kwestii musiały być wyjaśnione najpóźniej na sześć dni przed zebraniem.

    Certyfikaty z 2008 roku, z Alaski (strona ostatnia, z podpisem gubernator Sary Palin) i  Kalifornii (strona 1) 

    2.  W pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia, rzeczeni elektorzy zebrali się w swoich stanach - kolegium elektorskie de facto nie istnieje, bo nigdy nie obraduje razem. Głosy oddawali osobno na prezydenta, osobno na wiceprezydenta (dziękujemy ci, 12. poprawko do konstytucji, inaczej wiceprezydentem byłby Mitt Romney). 

    Wyniki zapisuje się na certfikatach głosowania (Certificates of Vote), zawierających  wszystkich ludzi, którzy otrzymali jakikolwiek głos - czyli, w teorii, także głosy tzw. "niewiernych elektorów", głosujących inaczej niż ich stan. Np. w 2004 roku jeden z elektorów pomyłkowo zagłosował na Johna Edwardsa na prezydenta (a nie wiceprezydenta). Od tamtej pory zmieniono prawo, wprowadzając głosowanie jawne i możliwość unieważnienia "niewiernego głosu".

    Certyfikat z Minnesoty, z 2004 roku

    Powstaje sześć certyfikatów głosowania: jeden trafia do wiceprezydenta; dwa trafiają do Archiwów Narodowych; dwa do sekretarza danego stanu (którego główną funkcją jest zazwyczaj właśnie nadzorowanie wyborów), a jeden - jako zapasowy - do sędziego właściwego stanowi sądu okręgowego. 

    Certyfikaty wysłane do Waszyngtonu trafiają do dwóch mahoniowych skrzynek, rozdysponowane alfabetycznie - w jednej są od Alabamy do Missouri, w drugiej od Montany do Wyoming - z czego wynika, że pierwsza skrzyneczka jest cenniejsza votewise.

    Congressional pages (paziowie? gońcy?) niosą skrzyneczki.

    3. Na połączonej sesji Kongresu, której przewodniczyli wiceprezydent Biden i spiker Boehner, dwóch senatorów i dwoje reprezentantów (z obu partii) na zmianę ogłaszało wyniki głosowania z kolejnych stanów. 

    Teoretycznie powinno się to odbyć 6 stycznia, czyli dziś, ale ponieważ mamy niedzielę, Kongres wyjątkowo pozwolił podliczyć głosy w piątek. 

    Sesja nie cieszyła się zainteresowaniem - była na niej Nancy Pelosi, Boehner wyglądał na zbolałego, a Paul Ryan nie przyszedł. Więcej ludzi było na widowni, niż na sali obrad. Wszystko trwało zaledwie pół godziny. Całość (dla BARDZO zainteresowanych) tutaj.


    4.  Obama zostanie oficjalnie zaprzysiężony na drugą kadencję 20 stycznia, w niedzielę za dwa tygodnie.


    * Królewski zarządca i bailiff Chiltern Hundreds (Crown Steward and Bailifff of the three Chiltern Hundreds of Stoke, Desborough and Burnham) oraz Królewski zarządca i bailiff Northstead są starodawnymi urzędami nadawanym osobie, która chce zrezygnować z Izby Gmin. Ponieważ oficjalnie nie można "zrezygnować", poseł musi zwrócić się do Kanclerza Skarbu z prośbą o mianowanie go bailiffem tego i owego, gdyż objęcie urzędu płatnego z "królewskiej szkatuły" (1 funt rocznie) nie pozwala na zajmowanie stanowiska posła. Na koniec akcent polski: obecnym bailiffem Chiltern Hundreds jest Dennis MacShane, urodzony jako Dennis Matyjaszek.

    czwartek, 3 stycznia 2013

    Hillary i McCarthy na Czarnej Liście

    "Czarna Lista", The Black List, jest corocznym sondażem przeprowadzanym wśród menadżerów najważniejszych wytwórni filmowych w Hollywood, którzy wybierają swoje ulubione, a jeszcze nie zrealizowane scenariusze. Wcześniej znalazły się na niej takie filmy jak Django Unchained, Juno, Social Network czy Jak zostać królem. Można się, oczywiście, zastanawiać, czy filmy te powstały dlatego, że znalazły się na "Czarnej Liście" czy też trafiły na nią właśnie dlatego, że przymierzano się do ich realizacji. Grunt w tym, że jeśli coś się na niej znajduje, to ma spore szanse na realizację i - w dalszej perspektywie - na sukces. Na tegorocznej Black List nie ma wielu filmów okołopolitycznych, ale te, które są, wyglądają bardzo obiecująco. 

    Pierwszy - roboczo nazwany Rodham - opowiada o młodej prawniczce pracującej przy impeachmencie Nixona, która musi wybrać między obiecującą karierą w Waszyngtonie, a swoim chłopakiem, przymierzającym się do kariery politycznej w swoim rodzinnym Arkansas. Bohaterowie nazywają się - oczywiście - Hillary i Bill. 

    Byle nie zrobić z tego ckliwego romansidła, ale opowieść o młodej prawniczce na rozstajach życia, zmuszonej do podejmowania dramatycznych decyzji? Czy nie byłoby świetnie zobaczyć jak Hillary podporządkowała swoje życie karierze męża? W roli tytułowej widziałbym Lenę Dunham. Jeśli ktoś uważa, że to idiotyczny pomysł, niech spojrzy na zdjęcia młodej Hillary-hipsterki. 



    Drugi - film o senatorze Josephie McCarthym. Chciałoby się powiedzieć "nareszcie!", bo z wyjatkiem Good Night, and Good Luck Clooneya, od dawna nie mieliśmy niczego na temat postaci, która zdominowała lata 50. w Stanach. Życie McCarthy'ego to idealny scenariusz na film: cyniczna polityczna gra na antykomunistycznych nastrojach, a zarazem narastająca paranoja; burzliwe relacje z prezydentem Eisenhowerem; spektakularna kariera i równie spektakularny upadek. Mój typ: Kevin Spacey.


    środa, 2 stycznia 2013

    O Lincolnie w dzisiejszej "Polityce"

    W noworocznym numerze "Polityki" (01/2013) ukazał się mój tekst o Abrahamie Lincolnie. Ale nie o tym, że go zastrzelił Booth, bo to wszyscy wiedzą, ale o jego stosunku do spraw rasy. Na ile prawdziwy jest obraz Lincolna-abolicjonisty? Jak chciał Lincoln rozwiązać sprawę niewolnictwa i samych niewolników? Odpowiedzi na stronach 58-61.

    Czyżby?