środa, 17 kwietnia 2013

Thatcher i Reagan: De mortuis aut bene aut male

Amerykanie mają w zwyczaju podśmiewać się z Brytyjczyków, ich rzekomej staroświeckości, przesadnej formalności, etc. Tymczasem, okazało się, że to właśnie Amerykanie są znacznie bardziej przywiązani są do form, niż ich kuzyni po naszej stronie Atlantyku. Nienawiść wobec zmarłej właśnie Margaret Thatcher, publicznie manifestowana przez część brytyjskiego społeczeństwa,  sprawiła, że Amerykanie - przyzwyczajeni do tego, ze o zmarłych przywódcach mówi się tylko dobrze - całkowicie zgłupieli.


W latach 80., kiedy brytyjska lewica narzekała (eufemistycznie rzecz ujmując) na Thatcher, amerykańska narzekała na Ronalda Reagana. Łączyła ich nie tylko podobna linia polityczna (obniżanie podatków, deregulacja sektora finansowego, ograniczanie roli rządu centralnego, konfrontacyjna postawa wobec Moskwy, wreszcie przekalibrowanie polityki swoich krajów na prawo, na wiele wiele lat), ale i osobista przyjaźń. Gdyby Reagan nie wsparł Thatcher w czasie konfliktu o Falklandy/Malwiny, być może jej rządy zakończyłyby się już w 1983 roku. Thatcher nie mogła mu się odwdzięczyć niczym podobnym, ale była jego najwierniejszą sojuszniczką na scenie międzynarodowej, gotową wspierać go nie tylko w kwestii polityki wobec ZSRR, ale też w kwestiach ekonomicznych, np. na forum G7. Thatcheryzm i Reaganizm napędzały się wzajemnie.

W Stanach Zjednoczonych prezydentów krytykuje się za życia, ale po śmierci staja sie ponadpartyjnym dobrem wspólnym, wychwalanym przez obie strony sceny politycznej. Dlatego właśnie Republikanie mogli odwoływać się do niesprecyzowanego "dziedzictwa Johna F. Kennedy'ego" i równocześnie wieszać psy na jego bracie, senatorze Tedzie Kennedym. Kiedy umarł Nixon - znienawidzona postać dla amerykańskiej lewicy - głównie wychwalano jego niewątpliwe talenty w polityce zagranicznej, a nie wypominano mu Watergate. Po śmierci Reagana, ledwie dziewięć lat temu, cała Ameryka wyjątkami, uderzyła w ton narodowej jedności. Naprawdę mało kto wspominał aferę Iran-Contras czy wspieranie dyktatur. Nawet Demokraci, którzy w latach 80. krytykowali "teflonowego prezydenta", chwalili go za poczucie humoru czy "przywrócenie Ameryce wiary w siebie", a Obama mógł odwoływać się do Reagana w swojej ostatniej mowie inauguracyjnej.

Tak było przynajmniej do tej pory, bo nie jestem już pewien czy tak samo będzie z Bushem juniorem i Obamą. Polaryzacja amerykańskiej polityki pogłębia się, obozy okopują się coraz bardziej, rozbieżność już dawno przerodziła się w nienawiść. Reakcje na śmierć George'a W. Busha czy Dicka Cheneya przypominać będą raczej sytuację z Thatcher. Z trudem wyobrażam sobie też amerykańską prawicę, która znajduje choć słowo pochwały pod adresem zmarłego Obamy. W porównaniu z tym, co będzie się wtedy działo, Ding dong, the witch is dead będzie naprawdę tylko piosenką dla dzieci.


PS: Brytyjsko-amerykańska wymiana kulturowa następuje jednak w obie strony. Oto grupa konserwatywnych polityków, naukowców i przedsiębiorców ze Zjednoczonego Królestwa, wpadła na pomysł, by uhonorować byłą premier w taki sposób, w jaki w Stanach czci się byłych prezydentów - utworzeniem poświęconej jej biblioteki. Trwają negocjacje w sprawie odpowiedniej parceli pod bibliotekę, mającej mieścić się w pobliżu brytyjskiego parlamentu, choć gdyby trzymać się ściśle amerykańskich zwyczajów, to powinno się ją zbudować w Grantham, koło Nottingham, albo Finchley, w północnym Londynie. I jeszcze jedno: choć prezydenckie biblioteki wznosi się z pieniędzy pozyskanych od sponsorów, utrzymuje je poźniej rząd federalny. Nie jestem pewien w jaki sposób  takiej przeciwniczce wydawania państwowych pieniędzy, jak Thatcher, wytłumaczyłoby się konieczność zbudowania kolejnego, "zbędnego" muzeum.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz